Ja nigdy czegoś takiego nie miałam!
Mojej córce Blance za to, że każdego dnia udowadnia mi, że ograniczenia istnieją tylko w naszych głowach. Pokazuje, że bezwarunkowa akceptacja i miłość, zwłaszcza ta najtrudniejsza, daje nam największą siłę i ma ogromną moc sprawczą.
Mojej córce Gai za to, że jej narodziny pozwoliły mi na nowo odkryć radość, jaką daje macierzyństwo, a którą już dawno utraciłam. Dziękuję, że tak łatwo Cię kochać. Jesteś naszym Cudem.
Cześć! Mam na imię Magda. Jestem mamą dwóch dziewczynek, żoną swojego męża i posiadaczką dziesięcioletniego, biszkoptowego labradora imieniem Tyson.
Swojego męża poznałam u znajomych na grillu, ale zupełnie nie pamiętam, jak się tam znalazłam. Powinnam była siedzieć w akademiku z nosem utkwionym w Iliadzie Homera lub zakuwając poetykę dzieła literackiego (weź nie pytaj!). Uparłam się, żeby rzucić w cholerę dzienne studia na uniwerku. I rzuciłam, gdy zamiast pisać o tym, co mi w duszy gra (a grało, oj grało!), musiałam zakuwać średniowiecze. A wracając do męża, nie zaiskrzyło od razu… ale w ciągu miesiąca byliśmy już parą, chwilę później zaczęłam nowe studia, a zanim się obejrzałam, „złoty krążek mi wcisnął na rękę”. Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat i głowy pełne marzeń. Wszystkie nasze ówczesne problemy wydają się z dzisiejszej perspektywy wręcz śmieszne. Życie bowiem napisało dla nas scenariusz, którego zupełnie nie przewidzieliśmy, a który na zawsze ukształtował to, kim dzisiaj jesteśmy i jaką rodzinę tworzymy.
Odkąd pamiętam, miałam problemy ginekologiczne. Staraliśmy się kilka miesięcy o dziecko, niestety bezskutecznie. Mój ginekolog zlecił nam badania. Mąż superman – z tych, co mogą mieć dzieci zgodnie z powiedzeniem: co rok to prorok – a ja… „Wina” leżała po mojej stronie. Niepłodność. Trzeba było porzucić figurę na rzecz dodatkowych kilogramów. Mieliśmy cel – chcieliśmy być rodzicami. Tylko to się wówczas liczyło. Po kolejnych miesiącach udało się: zobaczyłam na teście dwie upragnione kreseczki. Przez pierwsze 5 miesięcy zażywałam leki podtrzymujące ciążę, a ostatnie 10 tygodni przeleżałam plackiem, przyjmując najwyższe stężenia leków hamujących czynność skurczową macicy (dzisiaj już dawno wycofano te leki, zapewne na skutek długofalowych powikłań u dziecka, uaktywniających się w różnych momentach jego życia). Chciałam dotrwać do bezpiecznego momentu. Byliśmy przerażeni wizją opieki nad wcześniakiem…
Gdy szczęśliwie donoszona córka przyszła na świat, nasze życie przewróciło się do góry nogami. Ukochana, wyczekiwana, wymarzona. Dziewczynka! Problemy zdrowotne zaczęły się, gdy skończyła miesiąc. Wtedy trafiliśmy do szpitala po raz pierwszy. Jak się później okazało – nie ostatni. Do chwili obecnej (marzec 2021) zaliczyliśmy już 17 hospitalizacji i niebawem czeka nas kolejna. Zapalenia płuc, AZS, nietolerancja białka mleka krowiego, anemia, choroba refluksowa przełyku, wzmożone napięcie mięśniowe, problemy z wypróżnianiem się etc. Każdy kolejny pobyt wydłużał listę rozpoznań u naszej córeczki. Blanka była bardzo dzielna. Nie płakała zbyt dużo, przybierała na wadze, przesypiała noce. Może była mniej radosna, bardziej spokojna, ale tłumaczyliśmy to sobie chorobami i ciągłymi hospitalizacjami. Poza tym każde dziecko jest inne, a ta ”inność” już wtedy miała swoiste znaczenie.
Orkiestra towarzyszyła nam podczas każdej hospitalizacji. Sprzęt od Jurka Owsiaka dawał nam poczucie bezpieczeństwa, bowiem dzięki niemu w zdecydowanej większości przypadków mogliśmy przebywać na oddziale dziecięcym naszego miejskiego szpitala. Gdy ogłoszono, że z okazji 25-lecia WOŚP będzie wydana książka z historiami małych, dzielnych wojowników, nie wahałam się ani przez moment. Nasza opowieść znalazła się wśród wielu innych w tej przepięknej publikacji wydanej z okazji jubileuszu. Stała się ona jedną z naszych najcenniejszych pamiątek, w której zawarta jest cząstka mojej matczynej duszy.
Diagnozę otrzymaliśmy tuż przed 4 urodzinami Blanki.
Oczekiwanie na termin pierwszego spotkania trwało pół roku, kolejne pół – diagnostyka. Można uznać, że mieliśmy szczęście, gdy dookoła rodzice czekają na diagnozę po 2-3 lata. Oczywiście w państwowym, nie byle jakim ośrodku. Blanka ma autyzm dziecięcy. Gdy z ust psychologa padały kolejne słowa potwierdzające diagnozę, łzy płynęły mi po policzkach strumieniami. Z jednej strony spodziewałam się tego: czterolatka w pampersie, spożywająca miksowane papki, pijąca „mleko” z butelki i mówiąca zaledwie kilka słów, które można było policzyć na palcach jednej ręki, z drugiej strony…
Nasz świat się zawalił. Mój świat się zawalił! Wszystkie marzenia i plany nagle przestały istnieć. Gdzie popełniliśmy błąd? Dlaczego to akurat nas spotkało? Szukałam winy w sobie, w mężu. Nasze małżeństwo stało się nagle polem walki. Walki o rację, o ustalenie winowajcy. Tak było łatwiej, po prostu. Powiedziałam mojemu mężowi wiele gorzkich słów, stanowczo za dużo. Inny chłop już dawno by odszedł, rzucił w cholerę takie życie, bo ileż można wysłuchiwać, że jest się odpowiedzialnym za coś, na co tak naprawdę nie miało się wpływu? A może miało? Byłam rozżalona, wypełniona pretensjami do całego świata, pretensjami do siebie. Nie wiem, ile nocy przeryczałam. Wyłam z bólu, wręcz fizycznego, z bezsilności, z rozpaczy. Na zawsze straciłam część mojego idealnego macierzyństwa, które wcześniej było tak oczywiste, jak zieleń trawy. Czułam, że ta część mnie po prostu umarła.
Nienawidziłam autyzmu. Nie chciałam, aby moje dziecko go miało. Nie akceptowałam tego faktu. Jednak musiałam dojrzeć, przewartościować swoje życie i oswoić to, co było nieznane i tak bardzo mi obce. Musiałam na nowo stać się mamą. Mamą dziecka z autyzmem.
Po diagnozie przyszła masa papierologii. Wizyty u specjalistów, badania, komisje. Nie miałam już czasu na użalanie się nad sobą. Gdy opadły pierwsze emocje, przyszedł czas na działanie. Wtedy zaprzedałabym duszę diabłu, byle tylko wyleczyć moje dziecko. Dosłownie. Nie ma jednej, właściwej drogi dla wszystkich dzieci z autyzmem, więc każdy rodzic zaczyna szukać swojej. A jeśli chce, to znajdzie.
Zbadaliśmy Blankę wzdłuż i wszerz. Na wszystko, co tylko było możliwe. Dieta (oczywiście 3xBEZ), suplementy z USA (oczywiście za kilka stów miesięcznie), terapia behawioralna – must have! Równocześnie ruszyliśmy z szeregiem innych terapii – SI, dogoterapia, psycholog, pedagog, sala doświadczania świata, masaż wg Masgutowej, terapia ręki i wiele, wiele innych. Nowe miejsca, nowe zapachy, nowi ludzie, mnóstwo wyzwań. Było cholernie ciężko. Momentami wręcz niewyobrażalnie (krzyk, płacz, bicie, histeria – zrozumie tylko ten, kto tego doświadczył). Wytrzymaliśmy w takim obciążeniu rok. Aż rok! Dzisiaj mam poczucie, że tak naprawdę wzajemnie się nad sobą znęcaliśmy (inaczej nie potrafię tego nazwać), ale wtedy uwierzyłabym w każdą obietnicę i zrobiłabym wszystko, aby tylko moje dziecko nie miało autyzmu.
Terapia, rehabilitacja i praca w domu bardzo dały się nam we znaki. Dzień był podobny do dnia, stały schemat. Dla Blanki wszystko musiało być tu i teraz. Natychmiast. W innym przypadku wpadała w histerię, biła nas. Dlatego w pokoju pojawiła się duża magnetyczna tablica, a na niej piktogramy. Tak było córce łatwiej zrozumieć pojęcie czasu. Po wykonaniu danej czynności zdejmowała piktogram. Dzięki temu narzędziu mogliśmy również się dowiedzieć, jak się czuje w danym momencie, czy ją coś boli etc.
Wraz z terapią i leczeniem przyszedł czas na przedszkole.
Pampersowana czterolatka bez werbalnej możliwości komunikowania się i z ogromną wybiórczością pokarmową nie miała szans na poradzenie sobie w standardowej rzeczywistości przedszkolnej. Wybór padł na małe, terapeutyczne przedszkole dla dzieci z autyzmem. Trzeba było schować dumę do kieszeni i wybrać to, co było w tamtym momencie najlepsze dla naszego dziecka.
Trafiliśmy na fantastyczną wychowawczynię, z ogromną wiedzą i doświadczeniem, a przede wszystkim z ogromnym sercem dla dzieci i rodziców. Współpraca układała się pomyślnie. Wystarczyło 18 miesięcy, aby nasza córeczka porzuciła miksowane papki i „mleko” na rzecz stałych pokarmów, a pampersa zamieniła na toaletę. Komunikowanie się za pomocą piktogramów przegrało z mową, wprawdzie w 90% echolaliczną, ale jednak! Jednocześnie zaczęliśmy odchodzić od terapii behawioralnej na rzecz podążania za dzieckiem. Szukaliśmy momentów, w których to ono samo chciało nas wpuścić do swojego świata, i stwarzaliśmy okazje, w których ono zechciało wejść do naszego.
Od zawsze kochałam bajki Disney’a. Piękne, mądre i dobre niosły ze sobą nie tylko radość z ich oglądania, ale i cenne lekcje o sile przyjaźni, potędze miłości, przezwyciężaniu własnych słabości i walce o to, co dla nas ważne. Zaczęłam kupować te bajki na płytach. Blanka każdą z nich dokładnie oglądała i wąchała. Był taki moment, kiedy poznawała te bajki po zapachu. Tak, po zapachu! Kładąc na stole płyty bez pudełka, była w stanie wskazać konkretny tytuł. Nie mówiła i nie potrafiła wtedy czytać. W miarę rozwijania kompetencji językowych traciła zdolność precyzyjnego rozróżniania zapachu. Na początku rozwoju mowy towarzyszyły nam echolalie. Potrafiła odtwarzać całe fragmenty tekstu niezależnie od siebie. Czasami na zasadzie – my o chlebie, ona o niebie. Uczyłam ją na podstawie tych bajek, co jest dobre, a co złe. Przekładałam to na sytuacje z życia codziennego.
Z czasem zaczęła używać cytatów z tych bajek adekwatnie do sytuacji, wciąż jednak mechanicznie. Osoby nie znające ani Blanki, ani bajek uważały, że córka mówi tak pięknie, tak dorośle, a ona po prostu umiejętnie dobierała daną kwestię do swoich potrzeb. Wraz z dorastaniem echolalie zanikały, a pojawiała się mowa spontaniczna. O bajkach zaczęła opowiadać swoimi słowami, ale do dnia dzisiejszego wykorzystuje zawartą w nich mądrość w kontaktach społecznych. Nie powtarza już całych fragmentów, chociaż zdarza jej się wtrącać pewne kwestie podczas rozmowy. I nie, nie zaburzyło to jej rozwoju mowy. Nie wpłynęło negatywnie na jej sposób bycia. Wydaje mi się, że wręcz napędziło jej rozwój, umożliwiło bycie sobą, wzmocniło poczucie własnej wartości poprzez utożsamianie się z ulubionymi bohaterami.
Potem przyszedł czas na przedszkole masowe. I to była najgorsza decyzja w naszym życiu. Moja intuicja mnie zawiodła. Brak wsparcia, odrzucenie i niezrozumienie. Z otwartego na świat dziecka został cień. Zamknięte w sobie, płaczliwe, zalęknione. To, co udało nam się wypracować przez 18 miesięcy, pękło niczym bańka mydlana. Traumę „leczyliśmy” blisko 2 lata.
Pewnego dnia na półce każdego dziecka w szatni leżała koperta. Tylko u nas było pusto. Gdy Blanka zapytała, co to jest, skłamałam. To było zaproszenie na urodziny jednej z dziewczynek. Poczułam się, jakbym nagle dostała obuchem w łeb. Nikt nie ma obowiązku nikogo zapraszać, ale kiedy zaproszona jest cała grupa, a Twoje dziecko jako jedyne zostaje pominięte, to nagle coś sobie uświadamiasz. Wiesz już, że dzięki wiedzy uzyskanej na szkoleniach, na terapiach funkcjonujesz trochę w odklejeniu od rzeczywistości, a zderzenie z nią to mocny upadek, głową prosto o asfalt. Bezsilność, łzy, żal. Do kogo? Nie wiem. Może do losu, rodziców, samej siebie, a może do tego cholernego autyzmu?
Od tamtej pory to ja byłam głosem mojego Dziecka. Bądź głosem mym – zawsze! (polecam szczerze posłuchać utworu Steamlove „Bądź głosem mym” z okazji Światowego Dnia Autyzmu, Navicula 2015). Ostatnim przystankiem okazało się małe, kameralne przedszkole w duchu pedagogiki M. Montessori, gdzie już po pierwszym spotkaniu z dyrektorką (Iza, jesteś naszym Aniołem, dobrym duchem) wiedziałam, że będzie nam tutaj dobrze. I było.
Nie widzieliśmy żadnych pozytywnych efektów stosowanej przez nas diety. A wręcz przeciwnie. Momentami wydawało nam się, że w pewien sposób ogranicza ona nasze dziecko. Nie myliliśmy się. Pewnego dnia otrzymaliśmy telefon z przedszkola z zapytaniem, czy Blanka może spróbować urodzinowego tortu kolegi z grupy, bo wyraziła taką chęć. Szczęka opadła mi do samej podłogi. Wyraziła chęć? Wyraziła chęć?! W głowie wciąż to samo pytanie. Tak, ona chce go zjeść. Tylko tyle usłyszałam. Nie wahałam się ani minuty, aby wyrazić aprobatę. Odrobinę, ale jednak! To był ogromny przełom.
Od tamtej chwili bacznie ją obserwowaliśmy i gdy tylko wyrażała chęć spróbowania czegoś nowego, natychmiast odpowiadaliśmy na tę potrzebę. Dzisiaj córka ma 10 lat. Od 6 roku życia nie jest na diecie. Próbuje nowych smaków, uczy się cieszyć jedzeniem. Nadal nie ruszy żadnego warzywa oprócz ziemniaka i żadnego owocu oprócz jabłka (od święta), ale jedzenie dotąd mechaniczne zaczęło sprawiać jej przyjemność. A to już pierwszy krok ku budowaniu zdrowych relacji społecznych.
Zanim porzuciliśmy dietę, zrobiliśmy szereg badań – metabolicznych, genetycznych, gastrologicznych, neurologicznych i immunologicznych. Tym razem zaufaliśmy medycynie. To była dobra decyzja. Miałam kaca moralnego, że postępuję źle, że skoro dziecko ma autyzm, to musi być na diecie, musi to czy tamto. Nie, nie musi. Niczego nie musi. Badania wykluczyły wszelkie przesłanki do stosowania diety. Owszem, Blanka ma choroby współwystępujące, ale są one niezależne od autyzmu. I tego wraz z całym sztabem naszych medyków będziemy się trzymać już zawsze.
Opieka nad Blanką pochłaniała nas bez reszty, nasze finanse zresztą też. W ośrodku dla dzieci z autyzmem mówiono nam, że autysta lepiej rozwija się z rodzeństwem lub zwierzęciem… Nie chcieliśmy mieć więcej dzieci, więc postanowiliśmy zaadoptować psa. Przez chwilę baliśmy się, że to się nigdy nie uda, bo w jednej z fundacji odrzucono naszą kandydaturę z uwagi na autyzm Blanki. Do dzisiaj nie rozumiem tej decyzji, ale uznałam, że nie warto walczyć z wiatrakami i udowadniać każdemu, że nie jesteśmy wielbłądami. Na przeszkolonego psa nie było nas stać, na szczeniaka też nie. I wtedy pojawił się Tyson, 5-letni labrador z traumatycznymi przeżyciami – bicie, zamykanie w ciemnej szopie, głód. Mimo złych doświadczeń nie stracił wiary w człowieka. Spokojny, opanowany, bez obrony zasobów (można mu bez przeszkód włożyć rękę do pyska). Cudny!
Czy baliśmy się wziąć do siebie psa z taką przeszłością? Jasne, że tak, ale życie pokazało nam, że czasami warto podjąć ryzyko, by dobre zamienić na lepsze. Po adopcji okazało się, że pies cierpi na mnóstwo chorób, o których nikt nas nie poinformował. Mogliśmy go oddać, ale Blanka pokochała go od pierwszej chwili, a widząc jej autentyczną radość (chyba po raz pierwszy tak bardzo prawdziwą), nie byliśmy w stanie tego zrobić. Dajemy radę z Blanką, to i z psem damy, bo jak nie my, to kto?! Obecnie Tyson ma 10 lat, posiwiały pysk, a jego choroby postępują. Jedyne, czego mu potrzeba do szczęścia, to pełna micha i ciepły kąt do wygrzania starych kości. Był on (i jest nadal) pierwszym prawdziwym, bezwarunkowym przyjacielem naszego dziecka i wszyscy go za to pokochaliśmy.
Nagle na stare lata coś mi odbiło i zachciało mi się po raz kolejny zostać mamą.
Zrobiliśmy wszystkie niezbędne badania. Tak, chciałam mieć pewność, że nasze drugie, potencjalne dziecko może być zdrowe. I znowu to samo: niepłodność. Miesiąc mijał za miesiącem i żadnych efektów. Po roku, kiedy już miałam umówiony termin bardziej inwazyjnych badań, bum! – dwie kreski. Marzyłam o drugiej dziewczynce. Chciałam, żeby Blanka miała siostrę. Przy jej chłopięcej naturze byłoby to miłą odmianą. Opornie to wszystko szło, pamiętam ten czas jak przez mgłę (toaleta stała się wówczas moim drugim domem przez 24 godziny na dobę). Chcieliśmy powiedzieć Blance, gdy będziemy już znali płeć dziecka i wszystko będzie w porządku. Myślę, że ani ona, ani my nie udźwignęlibyśmy ciężaru ewentualnej straty…
W pierwszym trymestrze mojej ciąży Blanka się przeziębiła, więc umówiłam wizytę u pediatry. „Mamo, powiedz, że wchodzicie bez kolejki, bo dziecko ma orzeczenie” – poinstruowałam swoją mamę. Powiedziała jednak, że przyszła z wnuczką, bo córka jest w ciąży i przebywanie w przychodni nie jest wskazane w jej stanie. W reakcji usłyszała: „Babciu, dlaczego okłamujesz tą panią? Przecież mama nie jest w ciąży!” Wszyscy w przychodni zamarli, babcia spaliła buraka, a resztę możecie sobie sami wyobrazić…
Po narodzinach Gai Blanka całkowicie się wycofała. Zachowywała się tak, jakby Gaja nie istniała. Ostatecznie zabrała jej mamę, tatę oraz cały poukładany do tej pory świat. Próbowałam integrować siostry, ale niestety bez sukcesów. Nowa szkoła (1 klasa), nowe dziecko, nowe życie. Za dużo, za szybko, za mocno… Usłyszeliśmy wówczas od Blanki, że być może lepiej by było, gdyby ona się nie urodziła, że jest dla nas ciężarem, bo jest chora, a Gaja jest zdrowa, że mielibyśmy fajne życie… Zabolało, cholernie zabolało. Później jeszcze wiele razy mówiła podobnie lub zmieniała koncepcję, że w naszym życiu nie powinno być jej siostry.
Gdy Gaja skończyła pół roku, w pewien lutowy wieczór Blanka zapytała, czy może się do niej przytulić. „Oczywiście, to Twoja siostra” – odparłam. Przytuliła ją mocno i pocałowała w główkę. Nagle kazała ją od siebie zabrać i zaczęła skakać po łóżku i krzyczeć, że coś się z nią dzieje. Wystraszyłam się. Zapytałam, czy coś ją boli i gdzie. „Mamo, dziwnie się czuję! I chcę przytulać Gaję, i ją całować, i nie wiem, co mi jest! Nigdy czegoś takiego nie miałam!” Łzy zaczęły mi płynąć po policzkach, a później płakałam bez opamiętania. „Nie, nie jesteś chora. To uczucie nazywa się MIŁOŚĆ” – tylko tyle byłam w stanie powiedzieć. Przytuliłam z całej siły moje dziewczynki i już wiedziałam, że ten mały-wielki CUD nazywany Gają sprawił, że niemożliwe nie istnieje. To, co wydawało się nierealne, stało się w jednej chwili obecne, wręcz namacalne. Od tamtego momentu już nic nie było takie samo.
Każdy rodzic dziecka z autyzmem pragnie tylko jednego…
szczęścia dla swojego dziecka, w szerokim tego słowa znaczeniu. Każdy z nas podąża własną drogą, by osiągnąć ten cel. Każda z dróg jest inna, nie lepsza, nie gorsza. Jest słuszna, bo jest ona nasza i zgodna z tym, co czujemy i co myślimy. W tej drodze często jesteśmy osamotnieni, niezrozumiani, zwłaszcza gdy robimy coś nieszablonowego, gdy wywarzamy kolejne zamknięte drzwi, a nierzadko i okna. Dzisiaj, po 6 latach od diagnozy, po miesiącach poszukiwań właściwiej dla nas drogi, zbaczania z różnych ścieżek, łzach rozpaczy, bezsilności, pretensji, żalu, euforii i radości jestem w miejscu, w którym czuję się ze sobą i swoimi decyzjami po prostu dobrze.
Odsuwam od siebie ludzi, przy których czuję się niezrozumiana i nieakceptowana. Od ludzi, którzy żyjąc w swoim idealnym na pozór świecie nie wnoszą niczego wartościowego do naszego życia. Jestem głęboko przekonana, że to, co robię, ma sens, że służy to mojej rodzinie, a przede wszystkim mojej córce. Porzuciłam godziny terapii na rzecz doświadczania radości z życia, praktyki uważności. Tak, potrzebowałam mnóstwa czasu, aby to zrozumieć i do tego dojrzeć. Czasami trzeba i warto odpuścić. Podążam za swoją córką, wsłuchuję się w jej potrzeby i staram się na nie odpowiadać najlepiej, jak tylko potrafię. Nawet, jeśli będzie to porcja lodów o północy.
„Czy się boję?” – zapytasz.
Jasne, tylko głupcy nie czują strachu. Boję się, czy Blanka poradzi sobie w dorosłym życiu, czy będzie na tyle samodzielna, aby podjąć pracę i żyć niezależnie, czy będzie akceptowana i szanowana, czy ludzie i świat okażą jej wsparcie, którego ta wrażliwa dusza tak bardzo potrzebuje… ale w tym momencie mam realny wpływ na to, jak może wyglądać jej życie w przyszłości. Chcę wykorzystać dany nam czas najlepiej, jak tylko potrafię, i wierzę, że dam radę, że damy radę.
Od czasu diagnozy czuję się jak marynarz. Na początku miałam tylko marną tratwę, na której płynęłam po nieznanych, morskich wodach. Nie wiedziałam, co mnie może spotkać i jak się przed tym ochronić. Wiele razy sztorm dawał się we znaki, ale ja nigdy nie utonęłam. Trzymałam się jednego bala i budowałam tratwę od nowa, za każdym razem ją udoskonalając. Dzisiaj już nie mam tratwy. Mam statek wyposażony w szereg zabezpieczeń, a wody po których pływam są mi dobrze znane. I chociaż nigdy nie wiem, kiedy nadejdzie kolejna burza, a morze zaskoczy mnie swoją nieprzewidywalnością, to jestem przekonana, że mój statek wyjdzie z tego wyzwania zwycięsko.
Wierzę w siebie, swoją intuicję i swoje decyzje, a nade wszystko we własne umiejętności. Wierzę, że akceptacja autyzmu, miłość bez kar i nagród oraz podążanie za dzieckiem i odpowiadanie na jego potrzeby to klucz do bezpiecznego, cudownego wzrastania w otwartości na neuroróżnorodność – na ludzi i otaczający nas świat.
Jak pomóc dziecku budować poczucie własnej wartości?
Poczucie własnej wartości to coś, co w teorii brzmi prosto i logicznie, a w praktyce okazuje się dość złożonym i skomplikowanym elementem. Niezależnie od tego, czy zastanawiamy się nad tym na co dzień, my i nasze dzieci również mamy jakieś poczucie własnej wartości....
Dołącz do wyzwania #sensolato
Z początkiem lata wystartowała druga edycja wakacyjnego wyzwania #Sensolato, którego inicjatorką jest Ola Charęzińska - pedagog specjalny oraz terapeuta integracji sensorycznej. Zachęcamy do udziału w zabawie, która potrwa przez całe wakacje, do 31 sierpnia. Zabawa,...
Idziemy do szkoły- jak się przygotować ?
Kiedy mały przedszkolak ma niebawem opuścić znane mury i ruszyć w edukację szkolną rodzice są pełni nadziei, ale też obaw. Czy sobie poradzi? Jak odnajdzie się w nowej grupie? Czy nauczyciele docenią jego wyjątkowość? Czy czeka je pasmo sukcesów, czy seria porażek?...
O AUTORCE
Magdalena Kęder – Pedagog, mama dwóch dziewczynek, żona swojego męża i posiadaczka dziesięcioletniego, biszkoptowego labradora imieniem Tyson. Jak sama mówi o sobie- kobieta z wadami i zaletami i oczywiście z marzeniami. Jest mamą nie tylko dziecka z autyzmem, jest po prostu mamą, taką samą jak każda inna.